WIĘCEJ, RÓŻNORODNIEJ, SZERZEJ, GŁĘBIEJ...
Stanisław Zawiśliński

Mijają miesiące, ale teza wygłoszona przeze mnie na Forum Dokumentalistów SFP w 2015 roku wciąż jest aktualna. Brzmi: czas na rewolucję. Rewolucję w myśleniu o dokumencie i jego roli. Problem polega na tym, czy da się ją zrobić?

Trudno ukryć: dzisiaj zarówno miejsce kultury, jak i dokumentu jest mało widoczne i jakby ukryte w naszej przestrzeni publicznej i medialnej. To poniekąd paradoks, albowiem polski film dokumentalny ma niezłą renomę; zdobywa nagrody na międzynarodowych festiwalach i nominacje do Oscara, ma co najmniej kilku dobrze znanych na świecie twórców i sporo młodych talentów. A to sugeruje, że ma się świetnie. Ale czy rzeczywiście tak jest? Oczywiście, to, że polskie dokumenty zdobywają ostatnio sporo festiwalowych nagród cieszy, ale nie powinno uśpić. Albowiem ilość nagród nie zawsze idzie w parze z ich rangą. Zresztą ilość festiwali i przyznawanych laurów lawinowo rośnie, a nagradzane filmy to nie tylko perły. W „przemyśle festiwalowym” są różne piętra, na których zderzają się ze sobą mody, komercja, polityka i prawdziwa sztuka dokumentu. Istnieje lobbing, są marketing i reklama, pijar i fachowa ocena. Trzeba mieć w tym rozeznanie, odróżniać ziarna od plew i ciesząc się z nagród, mieć do nich dystans. Tym bardziej że w ślad za sukcesami festiwalowymi nie idą sukcesy dystrybucyjne. Nasz dokument słabo sprzedaje się zarówno na krajowym, jak i na międzynarodowym rynku. Sukcesy festiwalowe rzadko przekładają się na frekwencyjne w kinach i ekonomiczne dla twórców i producentów. Spójrzmy więc na szersze uwarunkowania, w których funkcjonuje dzisiaj film dokumentalny - stanowi on jedną z dziesiątek ofert, którymi jesteśmy zarzucani i kuszeni. W polskich kinach gości rzadko - można powiedzieć, że go w nich nie ma, choć są nieliczne przykłady, że potrafi przyciągnąć sporą publiczność (było tak ze spektakularnym „Powstaniem Warszawskim” - obejrzało je prawie 600 tys. widzów, czy biograficznym „Snem o Warszawie” Krzysztofa Magowskiego - ok. 40 tys. widzów). Dlaczego dokumenty prawie nie trafiają do kin? Czy dlatego, że atrakcyjnych, zwłaszcza pełnometrażowych filmów dokumentalnych powstaje mało, czy też kiniarze po prostu ich nie chcą, bo są „nieopłacalne”? A może są inne powody? Warto o tym podyskutować.

TELEWIZYJNE PUŁAPKI

Miejscem, w którym najczęściej prezentuje się dokumenty są, rzecz jasna, kanały telewizyjne. One też najczęściej je produkują lub występują w roli koproducenta. Bez współpracy z telewizją trudno jest dzisiaj zrobić film dokumentalny, który zyska szanse na szersze, pozafestiwalowe rozpowszechnianie. Paradoks polega na tym, że nasza telewizja publiczna nawet te dobre dokumenty pokazuje zazwyczaj w pasmach niskiej oglądalności, kiedy większość potencjalnych widzów już zasypia. Żale, które od lat wylewane są przez środowisko dokumentalistów pod adresem TVP (nadawcy publicznego, z założenia niekomercyjnego, choć w praktyce - przeciwnie) są uzasadnione. Wielokrotnie zapowiadany i oczekiwany kanał tematyczny TVP Dokument nie powstał. Czy znacząco ożywiłby zainteresowanie wysokiej klasy dokumentem, wzmocnił jego społeczne znaczenie i oddziaływanie? Zapewne tak, i dlatego o ten kanał nadal trzeba się dopominać. Podobnie jak o większą obecność filmów dokumentalnych w kinach, szkołach, na uniwersytetach i w ośrodkach kultury. W dzisiejszym świecie, pełnym medialnych kreacji, prawda uczciwego, wartościowego dokumentu jest nieoceniona. Jednakże z tym „wartościowym” dokumentem również są kłopoty. Między innymi dlatego, że niemal wszystkie telewizje wymagają od twórców rozmaitych kompromisów i dostosowania się do ich wymagań - czyli tzw. formatów oraz stylistyk, które niejednokrotnie obniżają poziom filmów. Za dokument uchodzą dzisiaj jego rozmaite „falsyfikaty” - formy paradokumentalne, reportaże czy też skrojone na jedno kopyto „obrazki z podróży”. Wkrótce może okazać się, że „czysty” dokument, wymagający żmudnej i długiej pracy, będzie stanowił tylko kilka procent całej oferty dokumentalnej, a jej większość zagospodarują produkty dokumentalnopodobne. Czy to jest powód do zmartwienia? Przecież język filmu, język dokumentu, tak jak życie – zmienia się. Twórcy poszukują nowych form ekspresji, korzystają z nowinek i udogodnień technologicznych. Współtworzą nowe formaty, mody i trendy. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że akurat dokumentowi niektóre z nich szkodzą. Na przykład tabloidyzacja, która bywa pułapką - sprawia, że szuka się sensacji i efekciarstwa, pracuje niedbale, a ludzi i problemy prezentuje naskórkowo, powierzchownie. Mało kto chce dzisiaj „dłubać” i „rzeźbić” – tak jak czyni to znana czeska dokumentalistka Helena Třeštíková czy Hanna Polak („Nadejdą lepsze czasy”). Można to skwitować - takie czasy… Jednakże dokument ulegający tabloidowej stylistyce – obojętnie telewizyjny czy youtubowy - stanie się tylko formatem widowiskowym, a nie utworem poznawczym, odzwierciedlającym prawdziwe życie. Teoretycznie można by przeciwstawiać się niepokojącym tendencjom – np. przy pomocy krytyki filmowej. Jednak tej krytyki – donośnej i opiniotwórczej - dokument przy sobie od dawna nie ma. Bo jak już wspominałem – lokowany jest w niszach.

POŻYTEK Z UBÓSTWA

To prawda: rozmaitych dokumentów powstaje dzisiaj w Polsce dużo więcej niż dziesięć czy dwadzieścia lat temu, ale jak na erę audiowizualną, produkujemy ich mało. Za mało. TVP dofinansowuje produkcję ok. 65 filmów dokumentalnych rocznie i samodzielnie produkuje zaledwie 15-20. Polski Instytut Sztuki Filmowej - chwała mu za to - dofinansowuje realizację ok. 40-50 dokumentów, w tym te powstające w Studio Munka SFP i w szkołach filmowych. Za tymi liczbami kryją się także realizacje mierne. I - co smuci - wiele gatunków dokumentalnych „wygasa”. Odczuwany jest brak filmów naukowych, historycznych, biograficznych, przyrodniczych, politycznych, a filmy o sztuce, eseje czy seriale dokumentalne są niemalże nieobecne w naszej kulturze. Dlaczego tak się dzieje? Z wielu powodów. Jednym z nich jest… nędza finansowa. Dofinansowania do produkcji dokumentów (do 50% kosztów produkcji, a w przypadku debiutów do 70%), w zależności od charakteru projektu, wynoszą od 50 do (to rzadkość) 450 tys. zł; średnio - 200 tys. zł. Nie są więc duże (zajmujące się wspieraniem dokumentów niemieckie fundacje filmowe potrafią przeznaczyć na jeden projekt 400-500 tys. euro). W rezultacie skromnego finansowania, polską specjalnością stały się dokumenty kameralne, artystyczne, autorskie, festiwalowe, z jednym lub najwyżej kilkoma bohaterami, realizowane przez bardzo małe i mobilne ekipy, w dość krótkim czasie i w niewielu miejscach. Na takie dokumenty nas stać. Takie od lat potrafimy robić. Rzadko natomiast udaje się realizować dokumenty „epickie”, pełne rozmachu, wieloźródłowe, przekrojowe, wymagające licznych podróży, angażowania wielu ludzi, korzystania z dekoracji, inscenizacji i bogactwa drogich dzisiaj, ale przecież dostępnych materiałów archiwalnych. Co ciekawe: nasi dokumentaliści coraz częściej poszukują tematów poza Polską. To nie jest zarzut, ale warto zastanowić się, dlaczego tak się dzieje? Czy tam, gdzie nas nie ma, łatwiej się filmuje? Co sprawia, że bardziej interesuje dokumentalistów busz afrykański lub rosyjski aniżeli busz polski? Jednakże nie tylko niedostatek pieniędzy sprawia, że polski dokument jest dość ubogi – realizacyjnie, tematycznie i gatunkowo. To również efekt stanu umysłów i sensownej, dalekowzrocznej polityki kulturalnej albo - jak kto woli - jej braku. Braku wizji rozwojowej dla Polski i jej kultury. Jaką ma być Polska za 10-20 lat? Czy nieopisana kamerą, niezapisana w kulturze? Kłania się tutaj niezrealizowany od lat, a przecież jakże ważny społecznie postulat przeznaczania 1% PKB na kulturę. Trzeba go przypominać. Powinien skłaniać do jednoczenia się podzielonego środowiska kultury, filmu i mediów. Także środowiska dokumentalistów. Czy to możliwe? Nie wiem, ale o środki finansowe na produkcję filmową, jej dystrybucję, promocję i upowszechnianie trzeba lobbować nieustannie, donośnie i w wielu miejscach.

ŚWIAT ZNÓW NIEPRZEDSTAWIONY

Polska, wiadomo, jest ciekawym krajem. Ze swymi historycznymi zakrętami, paradoksami i barwnymi bohaterami codzienności jawi się jako raj dla dokumentalistów. Tymczasem w ostatniej (2016) ankiecie Koła Dokumentalistów SFP na 10 najlepszych polskich dokumentów wszechczasów, „12 gniewnych ekspertów” nie wytypowało żadnego filmu, który powstał po 2000 roku! Wskazano tylko trzy zrealizowane po roku 1989, a w „dwudziestce” znalazły zaledwie trzy powstałe w okresie ustrojowej transformacji. To sugeruje, że nie pozostawiły mocnego śladu w świadomości. Nic więc dziwnego, że np. Polska lat 70. ubiegłego wieku wydaje się ciekawiej opisana niż nasz kolorowy kraj i jego obywatele po 1989 roku. Z wielkiej kopalni tematów, jakie przyniosła wolna Polska, mało się wydobyło. Nie zostały ciekawie, wielostronnie, nowocześnie udokumentowane i oświetlone zderzenia starego i nowego ładu, Okrągły Stół, Papież i Generał, „Lepperiada”, światy celebrytów i wykluczonych, lemingów i słoików, konflikty obyczajowo-światopoglądowe, ważne postacie historyczne, ludzie wielkiej i małej polityki, głośne zjawiska artystyczne, osiągnięcia naukowe, sportowe itp. Nie dowiedzieliśmy się z filmów dokumentalnych, że wyrosło nowe pokolenie wkurzonych i oburzonych, że pojawiły się nowe konflikty, zróżnicowania społeczne, prekariat i… partia Razem. Trochę głupio powinno być dokumentalistom, że czasem nie tam, gdzie trzeba ustawiali i ustawiają kamery. Może jednak próbowali, tylko im nie wyszło… Nie ma wprawdzie już cenzury, ale jest tzw. poprawność polityczna oraz autocenzura – korporacyjna, rynku, dystrybutorów, nadawców. Pojawiają się też nowe trudności - często potencjalni bohaterowie nie chcą występować przed kamerami, bo im nie ufają, ale też nadużywane bywa prawo do ochrony wizerunku i nawet na pokazanie ludzi z drugiego planu i tła trzeba mieć pisemną zgodę. To utrudnia pracę, ale nie usprawiedliwia obaw, że nasze dzieci i wnuki mogą nie zobaczyć, jak i jakimi sprawami żyło się na początku XXI wieku. Chyba że dowiedzą się z internetu, gdzie „dokumenty” hulają i to za darmo…

JAK WYDŁUŻYĆ KRÓTKĄ KOŁDRĘ?

Opisuję sytuację skrótowo. Jest bardziej skomplikowana. I dlatego wspominam o potrzebie rewolucji. Rewolucji w myśleniu o tym, czym jest i czym może być film dokumentalny. Jak może pomóc w budowaniu tożsamości, więzi społecznych, kreatywności, w uprawianiu demokracji, rozumieniu sytuacji człowieka i świata oraz zachodzących przemian. Może potrzebne są akcje uświadamiające, dlaczego właśnie rozmaite rodzaje sztuki dokumentu są dzisiaj ludziom bardziej niż kiedykolwiek potrzebne i dlaczego ten rodzaj filmu należy silnie wspierać. Największym zagrożeniem dla demokracji jest ogłupianie społeczeństwa - twierdziła znawczyni totalitaryzmów Hannah Arendt. Do dzieła ogłupiania dobry film dokumentalny nie nadaje się. Ale to, co mierne, propagandowe - nadaje się świetnie. Dlatego sugeruję, by najpierw zadbać o to, by dokument przywrócił nam życie codzienne i życie prawdziwe. A potem – zatroszczyć się o jego większą różnorodność gatunkową. To jest możliwe - mamy dobre tradycje i dobre wzory. W sytuacji, gdy kołdra finansowa jest krótka, trzeba ją wydłużać dokonując roztropnych i mądrych wyborów. Celem „rewolucji” jest nowa jakość: więcej - pieniędzy i filmów; różnorodniejsza, bogatsza gatunkowo oferta; szersze i głębsze spojrzenie na rzeczywistość. Dzięki temu będzie szansa, że pozostanie po nas jakiś trwały ślad w kulturze.