JESZCZE O KIEŚLOWSKIM...
Na wstępie podzielę się refleksją dotyczącą „Złotej Dziesiątki” polskich filmów dokumentalnych.

Nie ma w niej ani jednego filmu z XXI wieku! Nie pojawił się w niej też żaden z dokumentów nominowanych do Oscara – ani „89mm od Europy”, ani „Dzieci z Leningradzkiego”, ani „Joanna”, czy „Nasza klątwa”.

Wydaje mi się, że powinniśmy zadać sobie pytanie, dlaczego tak się stało? Z powodu braku odpowiedniego dystansu czasowego? Przez nasz sentyment do klasyki? A może dlatego, że nowe filmy, nawet najlepsze, faktycznie jej nie dorównują?

Zostawiam Państwa i siebie z tymi pytaniami – i bezpiecznie, wygodnie, przechodzę do jednego z klasyków. Jest nim Krzysztof Kieślowski. W związku z 20. rocznicą jego śmierci obchodzimy Rok Krzysztofa Kieślowskiego. Ponadto w „Złotej Dziesiątce” ma on aż dwa swoje filmy – „Siedem kobiet w różnym wieku” i „Gadające głowy”.

Oba powstały w czasach, kiedy święciło triumfy, względnie w chwale dobiegało kresu fabularne Kino Moralnego Niepokoju. I tu nasuwa się pytanie. Czy sława i sukcesy tego skądinąd fundamentalnego nurtu wciąż nie przesłaniają nam faktu, że nie od niego zaczęła się – po Czerwcu 1976 roku – filmowa droga do Sierpnia 1980, tylko od fermentu w polskim dokumencie, nazwanego „Nową Zmianą”, który objawił się na słynnym festiwalu krakowskim z 1971 roku, a był owocem o pół roku wcześniejszego przełomu politycznego po tragicznym Grudniu? Przecież ferment ten przenicował dokument nie tylko od strony estetycznej, o czym będę jeszcze mówić, ale także, czy raczej przede wszystkim, postawił – jak PO NIM Kino Moralnego Niepokoju – na prawdziwy (na tyle, na ile było to w ówczesnych warunkach możliwe) obraz rzeczywistości społecznej, „rzeczywistości nie przedstawionej”, mówiąc słowami Juliana Kornhausera i Adama Zagajewskiego.

Często wymieniamy jednym tchem „Personel” Kieślowskiego, „Człowieka z marmuru” Wajdy, „Barwy ochronne” Zanussiego i tak dalej, przy czym w tym „i tak dalej” mieści się również „Amator” Kieślowskiego – jeden ze sztandarów Kina Moralnego Niepokoju.

Za rzadko powtarzamy, że PRZED tymi, wybitnymi zresztą, filmami fabularnymi były dokumenty spod znaku „Nowej Zmiany” – wśród nich „Fabryka” Kieślowskiego (nieformalnego przywódcy tego ruchu), a przede wszystkim film Kieślowskiego i Tomasza Zygadło „Robotnicy 71: Nic o nas bez nas”. Ten pełnometrażowy dokument, oglądany dzisiaj, jawi się jako bezcenny, wcale niejednoznaczny, warty uważnego przyjrzenia się obraz zgoła innego, minionego świata sprzed prawie półwiecza.

Do estetycznego aspektu „Nowej Zmiany” nawiązują jak wiemy „Gadające głowy”. I to już w tytule ironicznie odwołującym się do „gadatliwości głów”, którą nagrywano upowszechniającym się wówczas systemem dźwięku stuprocentowego i za którą „Nowa Zmiana” była – głównie piórem Zygmunta Kałużyńskiego – gwałtownie atakowana.

Tu dygresja: przywołując powojenne dzieje polskiego dokumentu, powinniśmy pamiętać o roli, jaką odegrały w nich przełomy technologiczne w kinematografii. Pierwszym było zastąpienie w połowie lat 50. optycznego zapisu dźwięku magnetycznym, które ułatwiło realizację – w trudnych, niebezpiecznych warunkach – filmów spod znaku „czarnej serii”. Drugim – owe „setki” z czasów narodzin „Nowej Zmiany”, które irytowały Kałużyńskiego. Nie czarujmy się: wybitnego, ale lojalnego wobec PRL-owskiego systemu politycznego krytyka denerwowało bardziej to, co głowy „gadały” o tym systemie – a wyrażały się, oględnie mówiąc, niepochlebnie – niż sam fakt, że zostały dopuszczone do „gadania”. Niemniej jest faktem, że już poza głównym nurtem „Nowej Zmiany” pojawiły się w latach 70. dokumenty nieznośnie przegadane, statyczne, wizualnie nijakie. Zwycięstwo Kieślowskiego polegało na tym, że w filmie „Gadające głowy” – a wcześniej na przykład w „Szpitalu”, gdzie w ogóle nie ma monologów wygłaszanych wprost do kamery, są tylko autentyczne dialogi lekarzy, jak w filmie fabularnym – potrafił ujarzmić nowy środek wyrazowy. Twórca „Z punktu widzenia nocnego portiera” budował na ekranie – za każdym razem inaczej – właściwe proporcje obrazu i dźwięku. Czym innym jest bowiem wysłuchiwanie czyjejś tasiemcowej gadaniny, a zdarzały się takie w filmach reżyserów zachłyśniętych „setkami”, a czym innym uczestniczenie w krótkich, następujących po sobie spotkaniach z różnymi ludźmi, którzy mówią tylko po dwa, trzy treściwe zdania. A tak właśnie zbudowane są „Gadające głowy” Kieślowskiego.

Autor „Siedmiu kobiet w różnym wieku”, jak na rasowego filmowca przystało – przy całym docenieniu roli słowa, muzyki i efektów dźwiękowych – miał świadomość prymatu obrazu w medium, jakim jest kino i wykorzystał szanse stworzenia czysto wizualnych metafor, na przykład biurokracji w szkolnej etiudzie „Urząd”, czy inwigilacji w „Dworcu”.

Zatrzymałem się dłużej nad techniczno-estetycznymi problemami, gdyż 20. rocznica śmierci reżysera sprowokowała do pytania, na które odpowiedzi mogą być wyłącznie hipotetyczne: jak – gdyby żył – pokazywałby dzisiejszą polską rzeczywistość? A mnie nurtuje inne pytanie: jak wykorzystałby trzeci przełom technologiczny, którego właściwie nie dożył: przejście ze światłoczułego na cyfrowy zapis obrazu? Trzeba wierzyć, że w dążeniu do doskonałości formy dzieła filmowego tak samo ujarzmiłby „cyfrę”, która nie jednego dokumentalistę pogrążyła podstępną możliwością kręcenia niezliczonej ilości materiału, jak kiedyś ujarzmił dźwięk stuprocentowy.

Czy jego „Gadające głowy” są arcydziełem tylko dlatego, że znalazł w tym filmie formułę na pokazanie zalet wypowiadania się osób do kamery bez uwidaczniania wad tej metody? Nie! Otóż tak jak zdarza nam się podkreślać znaczenie Kina Moralnego Niepokoju kosztem wcześniejszej rewolucji w dokumencie, tak przynajmniej przez pewien czas po śmierci Kieślowskiego zwykło się dzielić jego twórczość na wczesną – polityczną i późną – egzystencjalną, a za symboliczne przejście od jednej do drugiej uważać scenę w „Podwójnym życiu Weroniki”, w której reżyser odwraca kamerę od pacyfikowania demonstracji przez milicję i kieruje ją ku czemuś w rodzaju wstrząsu metafizycznego, jakiego doznaje Weronika na widok bliźniaczo do siebie podobnej Veronique. Szybko zrewidowano ten niesłuszny pogląd: Kieślowski praktycznie od początku swojej twórczości, czy to fabularnej, czy dokumentalnej, nawet w filmach z gruntu politycznych był jednocześnie głębokim humanistą. Dowiódł tego i „Urzędem”, i „Murarzem”, i „Życiorysem”, i „Szpitalem”. Ale najmocniej chyba właśnie „Gadającymi głowami”, w których głosy „kilkunastu Polaków w różnym wieku”, jak najsłuszniej domagające się – na krótko przed Sierpniem 1980 roku – wolności, tolerancji, poszanowania godności człowieka, cichną wobec kończącego film pragnienia stuletniej staruszki, która chce po prostu dłużej żyć, dłużej żyć...

I potrafił Kieślowski, na długo przed „Dekalogiem” i „Trzema kolorami”, odchodzić od polityki, by w „Prześwietleniu” ukazać lęk przed śmiercią, a w „Siedmiu kobietach w różnym wieku”, swoim drugim arcydziele z naszej „Złotej Dziesiątki” – piękno działań artystycznych, w tym przypadku baletowych. Czyste piękno, bez którego sztuka nie istnieje.

Andrzej Bukowiecki

Referat wygłoszony 6 kwietnia 2016 roku w kinie Kultura w Warszawie, na sesji towarzyszącej otwarciu przeglądu „100/100. Epoka polskiego filmu dokumentalnego”.